Weterynaryjne historyjki cd

Ktoś: Halo? Czy dodzwoniłem się do lekarza weterynarii?
Ja: Tak, słucham.
Ktoś: Zacznijmy od tego, że od jakiegoś czasu jestem szczęśliwym posiadaczem psa rasy Yorkshire Terrier. Jest to osobnik z wybitnej hodowli (tu padła nazwa, która mnie nic nie obchodzi), a jego rodzicami byli wielokrotnie utytułowani (imiona rodziców, jakby to miało jakieś znaczenie). Nie będę mówił jak dużo za niego zapłaciliśmy, jednak musi Pan zrozumieć, że jest to pies bardzo cenny.
Ja: aha, proszę kontynuować <powstrzymuję ziewanie, z marnym skutkiem>
Ktoś: I wie Pan, my z małżonką jesteśmy przeciwnikami szczepień, jednakże staramy się postępować zgodnie z literą prawa, a podobno istnieje obowiązek szczepienia psów przeciwko wściekliźnie. Prawda?
Ja: Prawda.
Ktoś: Jednakże, hodowca poinformował nas o wyjątkach od przepisów. Nadmienił, że psy rodowodowe nie podlegają szczepieniu. Chciałem to potwierdzić.
Ja: Hodoffffca wprowadził Pana w błąd. W myśl ustawy o zwalczaniu chorób zakaźnych, szczepieniu podlegają WSZYSTKIE PSY, od ukończenia 12 tygodnia życia, aż do końca swoich dni. C-O R-O-K-U.
Ktoś: Hodowca mówił, że Pan tak powie. No ale wiadomo, wasze środowisko jest w zmowie z koncernami farmaceutycznymi! Moja noga nie stanie w waszej Przychodni.
<dup słuchawką > uffffff, od takich durnych ludzi szczerz nas Panie.

Poranek, tuż po otwarciu. Wchodzi Pani z kotem na rękach, grucha do niego i się przymila. Oznajmia, że miała kota zostawić na kastrację i podaje mi go na ręce. Ufny, że zwierzę jest potulne jak baranek, wziąłem kocię w swe czułe kociolubne objęcia. I ZONK! Kot zamienił się w maszynkę do mielenia mięsa, pogryzł, podrapał i zwiał pod szafę. "Ojej. Zapomniałam, powiedzieć, że on jest agresywny i my się go trochę boimy". Miałem ochotę kogoś uderzyć, walczyłem tylko z dylematem, czy kota, czy może jednak panią. Jak wiadomo jestem człowiekiem wysokiej kultury i się powstrzymałem. Jestem również człowiekiem wysokiej złośliwości więc kazałem kota pani wyciągnąć spod szafy i wsadzić do przyniesionej przeze mnie klatki. Pani nie chciała go dotknąć, argumentują że on ją ugryzie, więc może ja mógłbym... Popatrzyłem na swoje zakrwawione ręce i stwierdziłem, że albo pani sięgnie po kota (uzbrojona w grube rękawice), albo ja go wydłubię spod szafki miotłą. Przykro mi swoje ręce szanuję. Właścicielka podreptała, pociągnęła nosem ale kota wydobyła ze schronienia. Można? Można! Jeśli Wasze zwierzę gryzie, drapie, połyka w całości ostrzegajcie swojego weterynarza. Błagam!

Chociaż nieświadomość czasem pomaga. Badam kota. Pacjent koleżanki, jednak z powodu jej nieobecności, mnie przypadło zajęcie się zwierzęciem. Zaczynam badanie, mierzę temperaturę, zaglądam do pyska, pod język, oglądam spojówki, obracam i przewracam. Nie pamiętam, jak była przyczyna wizyty, pamiętam za to minę właścicielki. Na twarzy o dominację walczyły zdumienie ze strachem. "Mu nie wolno tak robić" powiedziała. Nie zrozumiałem. Pani wyjaśniła, że do tej pory wszelkie próby badania kończyły się ofiarami śmiertelnymi. Nie wiem kto był bardziej zdumiony, ja że uniknąłem pogryzienia, czy kot, że ktoś ośmielił się go tak potraktować. Nieświadomość czasem potrafi być sprzymierzeńcem.

Uważajcie na alpaki! To zło wcielone. Niby taka "krzyżówka kozy z żyrafą", a potrafi pokazać charakterek. Szef leczył parkę alpak z powodu inwazji świerzbowców. Tak się złożyło, że kolejne podanie preparatu przypadło na jego urlop. Musiałem jechać ja. Problem żaden, lubię zwierzęta gospodarskie. Wchodzę do obórki i <chark> i <pfuj>, z precyzją snajpera, zielony, śmierdzący glut ląduje na środku kurtki. Tak alpaki plują. Tak ciężko to wyprać. Uważajcie.

"Ten kot tak ma!". Odwiedził mnie pan z kocurkiem. Świeżo przygarniętym z fundacji. Kot brzmiał tak:


Z tego powodu przyjął imię "Vader". Zwolennik ciemnej strony mocy, poza charczącym oddechem miał ropne zapalenie spojówek, zapalenie jamy ustnej, potworny nieżyt nosa z zielonym gilem, zwisającym do stołu na kształt żelkowego bandżi (czy jak to się pisze). Typowy kot z katarem kocim, o przebiegu ciężkim. Nowy właściciel Vadera był trochę zakłopotany, gdyż panie z fundacji poinformowały go, żeby "Broń Boże, nie szedł do weterynarza! Bo oni chcą go leczyć, a taka jest jego uroda i on będzie tak miał już zawsze". Zapewne nieleczony miałby tak do końca życia. Niezbyt długiego życia. No ale przecież wiadomo, że firmy farmaceutyczne płacą nam grube miliony, za wciskanie ludziom antybiotyków. Mimo zaleceń wszechstronnie wykształconych medycznie pań z fundacji, wdrożyłem leczenie. Oczywiście pogadaliśmy sobie o katarze z panem. Kot po tygodniu nie ma gluta z nosa i nie ropieją mu oczy, jeżeli nie jest zdenerwowany to nie słychać jak oddycha, osłuchowo poprawa o 60%. Czyli jednak nie uroda, a choroba.

Koci katar to taka niefortunna nazwa. Gdy mówię właścicielom, że ich kot choruje na katar (właściwie powinniśmy go nazwać nieżytem górnych dróg oddechowych), w 9 przypadkach na 10 widzę ulgę na ich twarzy. "Och, a myślałem, że to coś poważnego". No cóż... Znacie to przysłowie, że katar leczony trwa tydzień, a nie leczony siedem dni? W przypadku tzw. "kociego kataru" tak się nie dzieje. Jest to choroba bardzo zaraźliwa, często o ciężkim przebiegu i kłopotliwa w leczeniu. Może skutkować zapaleniem płuc, uszkodzeniem gałek ocznych, a nawet zejściem śmiertelnym. Dlatego nie cieszcie się, gdy zdiagnozują u Waszego kociego przyjaciela katar, bo bywa różnie.

Badam psa. Przechodzę do osłuchiwania. Pan właściciel wytrzeszcza na mnie oczy:
- Co Pan robi? - pyta
- Osłuchuję klatkę piersiową - odpowiadam
- A co Pan tam słyszy? - pyta właściciel z przejęciem
- Noooo, teraz to serce akurat, próbuję...
- To pies też ma serce?! - wykrzykuje szczerze zdziwiony właściciel
- Tak. Ten ma.

Podsłuchane w sklepie zoologicznym. Całkiem podobne rozmowy czasem ja odbywam, więc musiałem opisać.
- Po ile ten królik?
- 60 złotych
- Kur**. Ale drogi. No ale moja się uparła. A duży urośnie?
- No tak do 2 kg maksymalnie.
- Ja pie**ole. To ja sześć dych biore za tuszę 3 kg, wypatroszoną. Pieprze, dam mojej jednego ze swoich. 60 złotych!
Jegomość opuścił sklep zoologiczny.

Otwieram wrota do gabinetu
- Zapraszam
- Ja do lekarza przyszłam
- Proszę
- Ale ja do lekarza przyszłam - pani patrzy na mnie podejrzliwie - proszę jakiegoś zawołać
Zamykam drzwi, czekam minutę. Otwieram drzwi.
- Zapraszam
- Pan jest lekarzem? - pyta pani
- Tak.
- A to przepraszam.
:) Mam trzy teorie: 1. Wyglądam młodo więc nie mogę być lekarzem, 2. Wyglądam jak żul więc nie mogę być lekarzem, 3. Mam długie włosy więc nie mogę być lekarzem - odejdź satanisto.

Komentarze

  1. Już uwielbiam Twojego bloga! Będę wpadać częściej :D

    www.zawodweterynarz.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Człowiek wysokiej kultury osobistej jak również wielkiej złośliwości XD Pani sięgająca po kota z pod szafy - chciałabym to zobaczyć :D to musiał być nieziemsko komiczny widok XD

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo zabawny blog. Sam jestem też jestem lekarzem, ale od ludzi. Problemy z pacjentami te same. A właściwie nie tyle z pacjentami (ci z reguły są super, jak to dzieciaki) tylko z rodzicami (u Ciebie: właścicielami).

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak można przynieść kota do weterynarza bez transportera?! Przy pierwszym kocie nosiłam go w plecaku, bo tam zwykle spał w domu, ale każdy inny miał już transporter. Lub pancerny karton (polecam! Śpią w nich jak dzieci ;D)

    Praca z ludźmi musi być ciężka...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz