Gdyby weterynaria działała na zasadach NFZ

Ciągle słyszę narzekania na ceny usług weterynaryjnych. Raz nawet zostałem zapytany "Czy wizyta jest płatna? Bo ja opłacam regularnie składki ZUS". Jak na razie lecznictwo zwierząt w Polsce leży w rękach prywatnych. Mimo, ze bardzo kochamy zwierzęta, to mamy na utrzymaniu rodziny, więc za swoje usługi pobieramy opłaty. Nikt nie dopłaca nam do tego interesu. Dlatego, tak jak w przypadku wizyt w prywatnych przychodniach lekarskich, tak i tu musicie liczyć się z poniesieniem kosztów. 

Żeby uzmysłowić wam, że prywatna weterynaria ma swoje plusy rozważmy, jaką drogę musiałby przebyć statystyczny Kowalski, aby wyleczyć swojego pupila.

Pan Kowalski (P.K.) wrócił z pracy jak zwykle o godzinie 16.00. Po wejściu do mieszkania zdziwił się bardzo, gdy Ares - jego siedmioletni owczarek niemiecki nie wybiegł mu na spotkanie. Znalazł psiaka smutnego, leżącego na legowisku. Zwierzak ledwo podniósł na niego oczy. Miska stała pełna, Ares nic nie zjadł. "Jutro pójdę do weterynarza" pomyślał p. Kowalski "Dziś już się nie zarejestruję".

Wstał wcześnie rano i pobiegł do przychodni. 6.50 - przed zamkniętą rejestracją ogonek jak za czasów PRL-u. 7.00 - rozpoczynają się zapisy. Gdy P.K. dociera w końcu do kontuaru miejsc już brak. "Mogę wpisać Pana na listę rezerwową" oznajmia pielęgniarka "Niech Pan przyjdzie na 18.00, może doktor Pana przyjmie". P.K. idzie więc do pracy.


18.00, Publiczna Przychodnia dla Zwierząt. W poczekalni siedzi kilkoro ludzi wraz ze swymi zwierzętami. P.K. siada na końcu kolejki. Po chwili gabinet opuszcza starsza pani z kotem oraz weterynarz. "Na dziś już koniec w przyjęciami" mówi ten drugi "Mam dyżur w szpitalu". Wychodzi pozostawiając oczekujących pacjentów samych.


P.K. oraz Ares wracają do domu. Po drodze P.K. zauważa, że psisko ma biegunkę. "Wytrzymaj biedaku" mówi do przyjaciela "Jutro spróbujemy znowu". Odpowiada mu spojrzenie smętnych oczu.


Nazajutrz P.K. zrywa się jeszcze wcześniej i staje w peletonie kolejki do rejestracji. Wizyta ma się odbyć o 15.00.


Godzina wizyty. P.K. z Aresem wchodzą do poczekalni. Tłok w przychodni jest przerażający. Tłum ludzi i zwierząt, głośne miałczenie, ujadanie psów. Atmosfera jest tak gęsta, że można kroić ją nożem. Lekarz jeszcze się nie pojawił, opóźnienie jest dwugodzinne. Po 20 minutach pojawia się weterynarz i kolejka powoli rusza z miejsca. O 17.30 P.K. wraz ze swoim psem są w gabinecie. Lekarz wysłuchał zmartwionego właściciela i przeprowadził badanie. Stwierdził posmutnienie, lekkie zażółcenie błon śluzowych i bolesność jamy brzusznej
w przedniej jej części. Po podaniu leków wypisał skierowanie na badanie krwi i usg jamy brzusznej oraz receptę na leki. "Gdy wykona Pan te badanie proszę się do mnie zgłosić" powiedział i pożegnał się z P.K. i Aresem.


Żeby wykonać odpowiednie badania swojemu psu, który swoją drogą czuł się coraz gorzej, musiał wziąć cały dzień urlopu. O 7.00 byli już w laboratorium diagnostycznym, jednak mimo wczesnej pory i tak musieli ustawić się na końcu długiego ogonka. 10.00 - P.K. i Ares
w końcu wychodzą z ambulatorium, gdzie pobrana została krew do analizy. Wyniki będą jutro. Przyszła kolej na badanie USG, żeby załatwić wszystko jednego dnia, P.K. zdecydował się na skorzystanie z prywatnego gabinetu - na badanie z funduszu czekałby kolejne dwa dni. Wynik był nie najlepszy. Lekarz opowiadał o jakichś zmianach w wątrobie
i woreczku żółciowym, jednak ani opis, ani zdjęcie nic Kowalskiemu nie mówią.


Nazajutrz P.K. po raz trzeci staje w kolejce do rejestracji i jakoś udaje mu się zapisać na wizytę. Późnym popołudniem wchodzi wraz ze swoim psem do gabinetu - po drodze do przychodni odebrał wyniki badania krwi. Lekarz po analizie zebranych danych orzeka przewlekła niewydolność wątroby i kieruje Aresa na leczenie szpitalne.


W tym "optymistycznym" scenariuszu postawienie diagnozy u Aresa zajęło 5 dni. Biorąc pod uwagę szybkość świadczonych usług w publicznej służbie zdrowia, trwałoby to znacznie dłużej.


Dla porównania opiszę jak to się zazwyczaj odbywa w rzeczywistości, czyt. w prywatnej weterynarii.


P.K. przychodzi do przychodni weterynaryjnej, ustawia się w kolejce i czeka - nie zrywa się o świcie aby spróbować się zarejestrować. Po krótszym, bądź dłuższym czasie oczekiwania wchodzi do gabinetu. Lekarz bada zwierzaka, wykonuje niezbędne badania. Zwykle już
w trakcie pierwszej wizyty można postawić rozpoznanie i odpowiednio ukierunkować leczenie. W przypadku niewydolności narządowych po 5-7 dniach możemy wykonać ponowne badanie krwi aby sprawdzić czy terapia przynosi żądany skutek. W tym czasie
w "publicznej weterynarii" może udałoby się ustalić co dolega zwierzęciu. Jeśliby jeszcze żyło.


Dzięki temu, że za usługi weterynaryjne trzeba płacić, pomoc jest udzielana bardzo szybko. Nie musicie czekać miesiącami lub latami aby dostać się do specjalisty. Zabiegi można umówić i przeprowadzić w przeciągu kilku dni. Zwykle nie musicie czekać godzinami
w kolejkach, a jeśli już to macie pewność, że zostaniecie przyjęci. Przykładów wyższości takiego systemu jest wiele.


Poza tym pamiętajcie, że idąc do lekarza weterynarii idziecie do profesjonalisty, który udostępnia wam swoją wiedzę. A wiedza to bardzo cenny towar, który zdobywa się ciężką pracą. Swoją drogą mam wrażenie, że w Polsce wiedzy się nie poważa, a weterynarze są postrzegani jako naciągacze. Niektórzy uważają, że uprawiamy działalność charytatywną. Ciekawe, czy to się kiedyś zmieni?

Komentarze

  1. Wszystko fajnie. Są lekarze i LEKARZE. Natomiast ewidentnie w wielu przypadkach cennik usług jest z kosmosu. Wiem, bo próbowałem leczyć kota który miał raka. "musimy zrobić to, a potem tamto, no i jeszcze... a po podsumowaniu wyszła przeciętna pensja krajowa. A i tak w końcu kicię trzeba było uspić - 120 + koszt spalenia. (gucio z tym spaleniem. często truchła wyrzucane są na wysypiska, jak smieci)Serce boli.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koszty są duże, jak pisałem wielokrotnie, nam nikt nie dopłaca do interesu. To jest nasza praca, za którą pobieramy opłaty. Ale mniejsza...
      Z rakiem jest ten problem, że go można leczyć ale nie wyleczyć. W większości przypadków leczenie ma na celu wyłącznie poprawienie komfortu życia pacjenta. I przedłuża mu życie do kilku miesięcy. I tak, zwykle kończy się to euranazją. Z twojego wpisu odniosłem wrażenie, że lepiej by było gdyby lekarz uśpił go od razu. Choć może wrażenie jest mylne. Mam nadzieję.
      Co do utylizacji zwłok, to z tym śmietnikiem to jakieś bzdury. Rozumiem, że uważasz, że lekarz wziął pieniądze i wywalił kota do kontenera? Bardzo nisko nas cenisz.

      Usuń
  2. Czyli co, znalezienie dobrego weterynarza, z takim prawdziwym i szczerym sercem do zwierząt jak lew olsztyn to nie zawsze się zdarza? Akurat tutaj to nigdy nie miałabym obaw żeby się udać. Oby takich miejsc było jak najwięcej.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawie to zostało opisane. Będę tu zaglądać.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja przed wyborem weterynarza, przejrzałem z 30 placówek w poszukiwania opinii, a i tak docelowo wybrałem po znajomości. Co prawda pies, kot itp. to członek rodziny i ciężko go oddać w niepewne ręce.

    Byłem mile zaskoczony jak u weterynarza był system kolejkomat, który zadbał o sprawny przepływ ruchu w placówce.

    Pozdrawiam,
    https://dasoft.com.pl/pl/produkty/systemy-kolejkowe

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz