Jedna niedziela z życia weterynarza

Fajną miałem niedzielę ostatnio :] Dyżurową. Sobota była spokojna, nikt nie dzwonił po nocy, wszystkie zwierzęta zdrowe. Wszystko, żeby obniżyć moją czujność. Zaczęło się niewinnie. W niedzielę obudziłem się jak zwykle, z chęcią na DUŻĄ czarną. Dziecko tradycyjnie już nie spało, więc dopiero po zadośćuczynieniu obowiązkom ojcowskim (żona w szkole!) i wepchnięciu Tosi dziadkom, udało się uzupełnić poziom kofeiny w organizmie. Oglądaliście Walking Dead? Myślę, że kawa byłaby świetnym lekarstwem na zombie. Że też na to nie wpadli, tłumoki. Śniadania są dla mięczaków, więc naładowany kawusią ruszyłem do pracy. Miałem przeczucie, że dziś nie będzie źle. Myliłem się. Pod przychodnią już dwie osoby czekają. 9.40, a otwieram o 10.00. Hmm, nie będzie drugiej kawy. Na szczęście, nic poważnego maluchom nie dolegało i o 10.30 mogłem uruchomić czajnik. I tak wynudziłem się do 11.45. W niedzielę i święta mamy otwarte od dziesiątej do dwunastej, potem dyżur telefoniczny. Za piętnaście dwunasta, nie wiem jakim cudem, w poczekalni się zaroiło. Wszyscy po kościele, do przychodni. I zdziwieni, że trzeba czekać. Niby te pięć osób to nic strasznego, ale jak zaczynacie być głodni to urasta do rangi tłumu. I tym razem los był mi łaskawy, nic zagrażającego życiu zwierzęcia. Tylko kontynuacje leczenia. Z czterdziestominutowym poślizgiem wyszedłem z przychodni. Jak na niedzielę to nawet szybko. Wracam do domu, komórka milczy. Jem obiad, komórka milczy. Kościół, komórka milczy. 16.00 zapomniałem, że mam dyżur i bawię się z dzieckiem. 16.09 DZWONI! Noż...

I wszystko byłoby cacy, ale... Wezwanie było do konia! No, ok. Gdy studiowałem, to myślałem, że będę leczył gospodarskie, jednak życie pisze własny scenariusz. Jak długo pracuję to w terenie byłem z dziesięć razy. U konia nigdy. Ale co to dla mnie? Jaki koń jest każdy widzi. Kochamy wszystkie zwierzęta, małe i duże (poza pająkami, fuj). Przez telefon dowiedziałem się, że koń uderzył się w głowę i krew leci. Podjechałem do lecznicy, zabrałem leki, narzędzia i jazda na sygnale. Śnieg sypie, wjeżdżam na plac gospodarstwa i spotykam czterech lekko podpitych gentlemanów. Na szczęście był z nimi sąsiad, mój klient, który jest człowiekiem rzetelnym, ogarniętym i nie będącym w stanie wskazującym. Jaka była historia konia? Spadł śnieg więc postanowiono zrobić kulig. Kobyłka mieszka w "stajni" niezbyt wysokiej. Jako, że klacz jest rasy śląskiej (wysoki zwierz) to do sufitu brakuje jej 5 cm. Ja bym się nabawił klaustrofobii. Dodatkowo, przez środek stropu biegnie, stalowa szyna wystająca poniżej o jakieś 25 cm. I w tenże szynę koń uderzył czołem, w trakcie wyprowadzania. Prawdopodobnie było głośno, bo wszyscy wokół jarali się kuligiem. W sumie miało w nim brać udział z 15 osób. W efekcie uderzenia dziewucha rozcięła sobie skórę pod grzywką.

Właściwie mówiąc "rozcięła" wykazuję wielki optymizm. Oskalpowała jest właściwsze. Oszczędzę  wam szczegółów. Trzeba  było się wziąć do pracy. Podałem środek znieczulający dożylnie, dodatkowo przeciwbólowca i czekamy. Dostałem nawet kawę! Wracam do stajni, kobyłka stoi rozkraczona, głowa w dole, chrapie. Tak miało być. Zakładamy dudkę (dla tych którzy nie wiedzą co to dutka: http://pl.wikipedia.org/wiki/Dutka ), właściciel trzyma dudkę i kantar, podchodzę do konia podnoszę ręce... kobyła ucieka z głową. Co jest?! Znów podnoszę, ucieka. Oczywiście można to uzasadnić. Na tym środku się nie śpi. To tzw. "głupi jaś" - nie panuję nad swoim ciałem, jednak w pewnym sensie jestem świadomy. Jakby rana była na szyi, klatce piersiowej, gdziekolwiek ale nie nad oczami nie byłoby problemu. Niestety, moje pole operacyjne było w jej polu widzenia. Trzeba było dziewczynę spacyfikować, bo mimo dodatkowej iniekcji wciąż nie pozwalała pracować. W rezultacie jeden pan wisiał na dutce, a trzech wisiało na kantarze. Dopiero tak "obstawiona" pacjentka nadawała się do pracy. Brutalnie? Na ukłucia igłą nie reagowała więc nic ją nie bolało. Konie są płochliwe, dlatego bardziej ją przerażało moje machanie nad jej oczami, niż szycie. I tak oto wszystko się szczęśliwie skończyło...

Nie udało mi się jednak wrócić do domu. Co to to nie. Wracając odebrałem wezwanie od kulejącego Yorka. Załatwiłem sprawę w przyzwoitym czasie. I to jeszcze nie był koniec, 20.00. Pomału myślę o opuszczeniu miejsca pracy. Kolejny telefon. Papużka nimfa ma duszność "Co mamy robić?". Przyjechać. Papuga olbrzym 75 g :] Koń miał ok. 550 kg. Czyli mój najlżejszy pacjent tego dnia od najcięższego był 7333 x mniejszy. Taka mała rozpiętość gabarytowa. Pomogło się i o 21.10 było się w domu. Noc minęła spokojnie, ale o 6.00 obudził mnie telefon, bo pan chciał wiedzieć czy może na 8.00 przyjechać. Jak tu nie kochać swojej pracy? :]

W poniedziałek po południu odwiedziłem swoją małą pacjentkę. Z raną nic się dzieje, żadnych wysięków, obrzęku itp. Kobyłka na mój widok pochyliła głowę i grzecznie pozwoliła sobie wszystko obejrzeć, a nawet podrapać po brodzie. Łapówkę w formie jabłka także przyjęła. Za dwa tygodnie zobaczymy się na wyciągnięcie szwów.

A na koniec zdjęcie konia co się uśmiał :P (to nie moja pacjentka ale podobna)




Komentarze