Podsumowanie

Całkiem niedawno minęły dwa lata odkąd rozpocząłem swą przygodę jako czynny lekarz weterynarii. Wiem, wiem, nie ma się jeszcze czym chwalić. Jednak nie o przechwałki mi chodzi. Nasunęło, mi to jedynie trochę materiału do rozmyślań. Bo wiedzcie, że w trakcie studiów miałem całkiem konkretną wizję tego, jak będzie moja działalność zawodowa wyglądać. Czy spełniłem swoje postulaty? Raczej nie, moje plany były nieco inne. 

Może zacznijmy od tego, co jest zgodne z tym co sobie obmyśliłem. Nigdy nie brałem pod uwagę pracy urzędniczej. Dla tych, którzy się nie orientują objaśniam: istnieje, ktoś taki jak Urzędowy Lekarz Weterynarii, np. pracujący w Powiatowym Inspektoracie Weterynaryjnym (google that). Nudy!!! Nie po to się było uczyło tyle lat, żeby być biurokratą. I się nie jest. Pracuję jako lekarz wolnej praktyki. Założenie spełnione. I tyle z założeń in plus. Poważnie.

Całe studia zarzekałem się, że będę leczył tylko bydło i świnie. No może dopuszczałem psy
i koty, czasem. I te drugie bez jakiejkolwiek chirurgii. Nie lubimy chirurgii. Jak to wygląda
w rzeczywistości? Leczę krowy i konie, ale tylko czasem. Właściwie od czasu do czasu. DOBRA! Prawie nigdy. Pracuję głownie jako lekarz pierwszego kontaktu w ambulatorium małych zwierząt. Yorki, koty, psy, szczury, myszy, świnki morskie, króliki, czasem żółw, czasem jeż, wybierz co chcesz. Świnię widziałem raz, w dodatku wietnamską, w gabinecie. No i jest chirurgia. Nawet zaczynamy ją lubić. Czasem. Aaaaaa, właśnie. Z drobiem, też nie chciałem mieć nic wspólnego, a teraz jeżdżę regularnie na szczepienia do kurników.

Planowałem następujący rozwój kariery: szybki staż, kredyt / dotacja i otwieram swoje. Tymczasem... Świetnie realizuję się jako pracownik. Pracuje mi się dobrze z moimi współpracownikami, warunki pracy są świetne - to nie jest wazelina, nikt z nich tego nie czyta. I wiecie co? Nie chcę mieć na razie własnego interesu. Po co? Nie muszę się użerać
z toną papierów, opłatami, wypłatami, zusami, fiskusami i innym tam takim. Przychodzę do roboty, robię co do mnie należy, płacą mi za to. Do pracy idę z przyjemnością, a jak wrócę do domu to mam czas dla rodziny. Nie widzę powodu, żeby zmieniać ten stan rzeczy. Chyba, że mnie wywalą :]

Jestem dobrym przykładem na to, że życie kreśli swój własny scenariusz, a przysłowie "człowiek planuje, Pan Bóg krzyżuje" nie jest pustosłowiem. Mimo, jak widzicie, że moje plany z czasów studenckich diabli wzięli, nie ma co płakać. Jest dobrze.

Komentarze

  1. Bardzo dobry wpis. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak jeszcze odnosnie szczepień kur - je się szczepi tak igłą, czy doustnie (dodziobnie?)? Bo jak wyobrażę sobie zaszczepienie zastrzykiem tysiąca kur to... Hm... Można by o tym fajną książkę napisać ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz