"A oni i tak nie wiedzą co my tutaj robimy"

Kiedyś, gdy trochę częściej zdarzało mi się oglądać telewizję, natrafiłem na program
o jegomościu, który nazywa się Noel Fitzpatric. Pewnie to nazwisko nic wam nie mówi, jednak jest on szychą w weterynaryjnym świecie, autorytetem powszechnie szanowanym
i lubianym. W jednej ze scen, w rzeczonym programie, pan Fitzpatric, po kilkunastu godzinach za stołem operacyjnym, siada na podłodze, chwyta się za głowę i mówi "A oni i tak nie wiedzą co my tutaj robimy".

Dlaczego o tym wspominam? Zauważam coraz częściej, że w ludzkim odczuciu leczenie zwierząt to coś innego, prostszego od leczenia ludzi. Ludzie leczą się latami, odwiedzając wielokrotnie szpitale, a skutek bywa różny. Ode mnie wymagają jednak, aby mój kontakt
z pacjentem ograniczył się do jednej wizyty. "Proszę mu dać jakiś zastrzyk i już". Opcja, że nie będzie zdrowy nie wchodzi w rachubę. No bo przecież, to tylko pies / kot / świstak / hipopotam (niepotrzebne skreslić), one nie mogą chorować przewlekle, albo nieuleczalnie. Weteryniorz se wymyślił.

Podobnie z zabiegami. Padają głupie pytania w stylu "czy on będzie znieczulony?", "czy mogę popatrzeć?". Regularnie natrafiamy na zaskoczenie ze strony właścicieli, że ich zwierzę będzie mieć ranę po operacji na otwartej jamie brzusznej. "To trzeba go naciąć?!". Nieeee, zrobimy hokus-pokus i po sprawie. Czasem wydaje mi się, że niektórzy wyobrażają sobie operację tak: jeden weteryniarz trzyma psa za mordę, coby nie wył zbytnio, a drugi nożem kuchennym kroi, a szyje dratwą, która została z niedzielnej rolady. Na żywca oczywiście. Nie tak? No to dlaczego w ogóle muszę odpowiadać na takie pytania? 

Zabieg wykonywany przez lekarza weterynarii, operującego waszego pupila, niczym nie różni się od zabiegu przeprowadzanego przez ludzkiego chirurga. NICZYM. Mechanika ta sama, techniki takie same i/lub zbliżone (pamiętajmy, że każdy gatunek ma w środku inaczej), czas ten sam, ryzyko operacyjne to samo, wiedza operującego... właśnie, taka sama.

Przykład nieświadomości, braku szacunku do czyjejś pracy, bycia śpiącą królewną (nie potrafię sklasyfikować) z tego tygodnia. Kocurek, roczny, wyszedł na dwór, wrócił z jedną łapką w górze. Pani na sygnale do nas, RTG: złamanie kości udowej, proste, ale wymagające ingerencji chirurgicznej. Złamania kości udowej, nie są gojone pod opatrunkiem (gipsem), lecz wymagają osteosyntezy, czyli zespolenia przy pomocy, np. gwoździ doszpikowych. Technika nieważna, to nie jest teraz istotne. Pani -ą, -ę, wszystko rozumie, na wszystko się godzi, "trzeba kotkowi pomóc!". "No ale ile to będzie kosztować?", pyta. Tyle i tyle, mówię. "Tak drogo, to przecież tylko kot. Niech Pan nie przesadza. bla, bla, bla, bla." A ile by Pani by chciała zapłacić za operację kostną, z założeniem stabilizacji doszpikowej? "Nie wiem, nie znam się". NO WŁAŚNIE. A ja się znam, i kosztuje tyle. "To proszę go uspać". Nie. "JAK TO, NIE?". To nie jest wskazanie do eutanazji. "PAN NIE MOŻE MI ODMÓWIĆ!". Mogę i robię. Obrażona właścicielka opuściła gabinet.

Przykład drugi. Nocny telefon. Świnka morska w stanie, chyba agonalnym. Przyjeżdżam do lecznicy 01.00. Państwo spóźnili się 20 minut. Jak ja bym się spóźnił to pewnie byłaby afera. Świnka praktycznie była już martwa. Termometr reaguje od 33 st C, tu nie zareagował wcale. Świnka powinna mieć chociaż 38 st C. Okazuje się, że prosiak czuł się średnio od KILKUNASTU GODZIN wiec Państwo włożyli ją do zimnej wody, bo wydawało im się, że ma gorączkę. I wyhodowali piękną hipotermię. Pan niestety był z tych dowcipkujących. Zwierzę mu umiera, a on mi się zachowuje w gabinecie jak jakiś fircyk. Najbardziej wkurzyło mnie to, że poświęciłem prawe 3 godziny swojego snu, bo nie raczyli zadzwonić wcześniej, starałem się wskrzesić świniaka (de facto się udało), a ten pajac przez całą wizytę wypytywał się jakiej płci jest świnka. Kogo to obchodzi?! Zwierzę ci umiera człowieku. Zresztą miał GO przez osiem lat i nagle wiedza o płci stała się sprawą priorytetową. Na moją odpowiedź, że to nie jest istotne w tym momencie rzekł "Czyli nie wie Pan". Fuuuuuuuuuuuuuuuck! Sprawdziłem, powiedziałem i poprosiłem, żeby pan łaskawie przestał do mnie mówić, bo mi tu pacjent umiera. Dziękuję.

Może powinienem usypiać na żądanie? Szpryca, dead, kasa, do widzenia. Może jestem zbyt zasadniczy wobec posiadaczy zwierzą? Nie wiem. Jednak nie mam zamiaru zmieniać swojego postępowania. Skoro ktoś uważa, że to co robię jest takie proste, to niech leczy sobie sam. Zobaczymy jaki będzie efekt. 

Jeżeli czyta to jakiś młody człowiek, który pragnie wybrać weterynarię jako swoją drogę życiową, to mam radę. Jeśli kierujesz się chęcią pracy ze zwierzętami to pamiętaj, że
w tym zawodzie przede wszystkim pracujesz z ludźmi, którzy nie wiedzą co robisz. Dozoba


PS. Ostatnio widziałem koszulkę z napisem: "Jestem lekarzem weterynarii, rozwiązuję problemy, o których nie wiesz, w sposób którego nie rozumiesz." Chyba się skuszę :]

Komentarze

  1. Cóż..pacjenci i ich właściciele są różni, ale lekarze weterynarii też są różni ;). Nie jestem lekarzem, nigdy nie będę :D, ale jestem właścicielką dwóch kotek :). Jedna bardziej chorowita, druga (odpukać: zdrowa jak "ryba"). Z tą pierwszą jest taki problem,że nie jestem wdzięczną pacjentką.. ale nie o tym. Zdaję sobie sprawę, że w 99% lekarz jest świadomy tego co robi, co podaje i jakie to będzie miało skutki itp..ale ja jako właścicielka moich kochanych dziewczyn też o nie dbam,czytam różne artykuły, czasem nawet weterynaryjne, bo mnie to interesuje, na tyle, na ile powinno..i jako właścicielka, która płaci za leczenie swoich zwierzaków mam chyba prawo wiedzieć co moje dziewczyny dostają, dlaczego taki lek, na co konkretnie ten antybiotyk itp..no mam prawi, nie? A coraz częściej spotykam się z tym, że lekarz weterynarii niechętnie udziela takich info.. no antybiotyk taki, bo pomoże. OK, ale ja chcę wiedzieć konkretnie, czy działa na kilka rzeczy, czy konkretnie na tą jedną itp..Nigdy nie kwestionuję tego co mowi weterynarz, bardziej dociekam i przez to jestem "trudnym klientem". Proszę o narkozę wziewną do zabiegu kastracji..a słyszę..ale po co, zwykłe znieczulenie dla tak młodego kota w zupełności wystarczy.
    Generalnie jest tak, że czasem ciężko dogadać się z pacjentem (wiadomo, nie powie co go boli..), z opiekunem różnie bywa, ale z lekarzem też nie jest łatwo :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi się podoba ten komentarz :] Jednak ten wpis nie uderzał w dociekliwych klientów - wiadomo, że macie prawo wiedzieć. Co do tłumaczenia na co działa dany lek, to proszę o wyrozumiałość. Jeżeli klient nie posiada wiedzy medycznej, to my nie jesteśmy często w stanie wyjaśnić wam w jasny sposób co to za preparat. Istnieje bariera wiedzy i już. Mimo to uważam, że lekarze weterynarii chętniej tłumaczą niż lekarze ludzcy. Ja i moi koledzy z Przychodni gadamy dużo. Za dużo :]

      Usuń
  2. Ale mi nie chodzi o tłumaczenie medyczne - dla mnie to trochę nudne i niezrozumiałe :) :D. Podam przykład, dla zobrazowania, moja kotka złapała koci katar.. hm, wizyta u weta i diagnoza + podamy 3 zatrzyki.. i tyle ze strony lekarza. hmm, dla mnie trochę za mało.. no to pytam, jakie zastrzyki, na co konkretnie, no podamy antybiotyk, coś przeciwbólowego i witaminy..i gdybym to ja się nie doprosiła nie wiedziałabym, że to taki i taki lek. Ja nie potrzebuję wiedzy medycznej, tylko takiej ogólnej, że tolfine to jest lek przeciwbólowy i przecizapalny itp.. To chcę wiedzieć, tego jako klient i opiekun wymagam, a często się "proszę" o te informacje :)

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Od dziecka marzę o weterynarii ;) Od siedmiu lat próbuję wcielić w życie (z marnym skutkiem). Zastanawiam się czasem, czemu lekarza od ludzików traktuje się jak bóstwo, skoro leczy tylko jeden gatunek (mogą być różne organizmy, ale większość ludzi ma po dwie nerki, jeden żołądek, kilka metrów jelit itp), a już weterynarz to po prostu konował, chociaż leczy skrajnie różne gatunki - przecież nawet kot i pies ZNACZNIE różnią się budową, nie wspominając już o różnicach między nimfą a koniem ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz