Jedna niedziela z życia weterynarza III

Kolejna odsłona dyżurowych przygód. Właściwie to nie będzie tu mowy o niedzieli, jednak treść w charakterze jest zbliżona do poprzednich dwóch wpisów - robi nam się cykl, nieprawdaż? :]

Działo się to w pewien piątek. Była ciemna, burzliwa noc. Wróciłem z pracy, wszystkie obowiązki wobec rodziny i domu spełniłem i z wielką lubością zaległem na kanapie
z książką w dłoni. Dziecko śpi, cisza spokój... Nie na długo. Gdzieś o 22.30 rozwrzeszczała się przebrzydła, dyżurna komórka. Blahh. Halo, halo, zamieniam się
w słuch. Pies został pogryziony przez innego psa. Wciągam spodnie, łapię za plecak
i biegnę do vet-mobilu. Dzyń-dzyń, kolejny telefon? Halo, halo, kot nie potrafi się wysikać. Czemu czekali do nocy? Kilka wymówek. Odpuszczam, i tak jadę do roboty.

Wracamy do psa. Okazało się, że to psi bohater. Poważnie. Dwunastoletnia dziewczynka wyszła na wieczorny spacer wraz ze swoim psiakiem - klasyczny kundel wiejski. Wyszła na skwer przed swoim blokiem. Na skwerku grupka dżentelmenów, delektujących się trunkami, urządziła wieczorek kulturalny. Jeden z nich, był właścicielem uroczego zwierzęcia, rasy American Staffordshire Terrier, które to rzuciło się na wspomniane dziecko. Bydle warzyło przeszło 30 kg, nasz kundelek 8. Zanim rzeczony amstaff zdążył dosięgnąć dziewczynkę, dzielny piesek wskoczył między nich i przyjął cios na siebie. Brzmi jak opowieść rodem
z bajki, jednak jest to zdarzenie autentyczne. Rodzice dziecka, wezwali policję właściciel amstaffa trafił na dołek (wiem, że toczy się wobec niego postępowanie karne), pies trafił do schroniska (jego los nie jest mi znany). A kundelek...


Kundelek trafił do mnie. Merdający, obskakujący, zadowolony z życia. Po dokładnym zbadaniu okazało się, że nie został ugryziony, chociaż nie obyło się bez obrażeń. Uderzenie było tak mocne, że doszło do wytworzenia krwiaka w okolicy lewego oka (limo jak u boksera) i wybicia wszystkich siekaczy oraz jednego kła. Oprócz tego, kilka zadrapań na skórze
i strasznie mokra od śliny sierść. Właściwie nic poważnego. Miał szczęście. I dobrze, należało mu się za taki akt bohaterstwa.


Przejdźmy do niesikającego kocura. Historia jest zawiła i niestety uderza w moich kolegów
(z innej lecznicy). Kot trafił do nas dwa tygodnie temu, po nieudanej próbie zacewnikowania przez innego lekarza - pomijam fakt, że od lat chodzili do nas, więc po jakiego poleźli gdzie indziej. Pierwsza próba założenia cewnika trwała dwie godziny. W wyniku tych manipulacji, prącie miało kolor czarny - efekt maltretowania przez długi czas. Nam się udało :] Zrobiliśmy USG, okazało się, że w pęcherzu znajduje się COŚ. Śródoperacyjnie okazało się, że kamienie. Zoperowaliśmy. I wszystko było dobrze przez dwa tygodnie, jadł, pił, sikał i żył szczęśliwy. Aż do momentu kiedy państwo wrócili do domu po całym dniu nieobecności
i uświadomili sobie, że kot nie wychodzi z kuwety, prze na mocz i wymiotuje. Nawrót syndromu urologicznego kotów (nie tłumacze co to, pogooglajcie). Niestety podobno wrócili wieczorem, więc wydzwaniali do mnie po nocy...


Okazuje się, że gdy kot ma problemy z układem wydalniczym, próbuje sobie pomóc liżąc okolice niewymowne ile wlezie. Kot ma ostry język = prącie i okolice po całym dniu lizania były grubości mego kciuka, a co za tym idzie dostanie się do niego (prącia) jest przez ten obrzęk prawie niemożliwe. Pęcherz boli, kot krzyczy. Na USG i RTG na szczęście brak kamieni. Znieczulam kota, wzywam pomocy bożej i biorę się za cewnikowanie. Przeszło godzina! Od cewniczka grubości włosa, aż do takiego przez który mocz w końcu ruszył raźnym strumieniem. Sukces.

Tylko dlaczego, takie przypadki zawsze przydarzają mi się w nocy? Do następnego.

Komentarze