Fajnie masz, cały dzień głaszczesz pieski...

Spotykasz znajomych po latach. Gadacie, jak leci, jak dzieci i co robicie w życiu. Mówisz, że jesteś lekarzem weterynarii, co wzbudza w rozmówcach myśl, iż twoja praca wygląda tak:


Zwykle pada tekst, że to musi być fajnie cały dzień głaskać pieski i kotki. Prawda jest taka, że jeśli ktoś zapłaci mi za całodniowe głaskanie zwierzaków po główkach, to rzucam prace i biere w ciemno. Jednakże, zwykle moi pacjenci są tak zestresowani, że gdy ich głaszczę sikają ze strachu. Żeby odczarować ten obraz naszego zawodu, dziś kilka problemów weterynaryjnych, które zwykłego Kowalskiego wprawiłyby, co najmniej w dyskomfort.

I Strzelający kał

Biegunka to nic dziwnego i nadzwyczajnego. Pozornie. Są schorzenia, w których oddawanie kału przybiera formę spektakularnego przedstawienia. Posłuchajcie...

Była niedziela, wczesne, słoneczne, czerwcowe popołudnie. Byłem gościem na imprezie po uroczystości Chrztu. Rozleniwienie wywołane wypiciem kawy i przeładowaniem przewodu pokarmowego ciastem, przerwał sygnał telefonu służbowego. Nie było rady, trzeba było jechać do pracy. Pacjentem była młoda suczka owczarka niemieckiego,  w wieku około pięciu miesięcy. Od rana (czyli prawdopodobnie od dwóch dni) męczyła ją uporczywa biegunka i wymioty. Zwierzę było w opłakanym stanie, chude, odwodnione i prawie nieprzytomne. Cała zajeżdżała kupą. Wylądowała na stole, pod kroplówką. Po jakichś 30 minutach wyraźnie się ożywiła. Merdnęła ogonem i strzeliła spod ogona. Dźwięk przypominał wystrzał z armaty, a pocisk rozpryskowy usmarował ścianę znajdującą się dobre 70 cm od psiego tyłka. Umyłem psa, umyłem ścianę, otwarłem okno i.. Bum! Kolejny strzał. Tym razem zasięg mniejszy ale ilość znacznie większa. Pies podniósł się chwiejnie na nogi, podniósł ogon i ze zdziwieniem patrzył na strugi kału pomieszanego z krwią, zalewające stół. Zanim zdążyłem powiedzieć "do diaska!" i pobiec po ligninę, kupa zaczęła ściekać na podłogę. Sunia wykonawszy swoją pracę, położyła się w jej efektach. Ściągnąłem ją na ziemię. Następnie poszedłem się przebrać, bo w trakcie tej czynności, uznała że jeszcze jej się chce. Umyłem stół i podłogę, wykąpałem szczeniaka, otworzyłem drzwi na oścież. Dałem ją na stół w drugim gabinecie i zostawiwszy z właścicielem wyszedłem, żeby spróbować pozbyć się zapachu z dłoni, który przebił się nawet przez rękawiczki. Wtem słyszę "FUJ!!!" i "BLE!!", a następnie "Kurwa! Obsrała mnie!". Westchnąłem, wziąłem mopa i skierowałem się do gabinetu. Welcome to my world. The world of shit.

II Zatoki okołoodbytowe

O problemie zatok okołoodbytowych, zwanych przez właścicieli gruczołami, kieszonkami albo kanalikami, pisałem tutaj. Dzień bez opróżniania zatok należy uznać za dzień stracony, a ich woń jest niczym weterynaryjny odpowiednik Coco Chanel no. 5. Oczywiście, gdyby perfumy Chanel'a pachniały starym śledziem. Jednak, jak mówi mój tata, trzeba było iść na normalną medycynę, a nie teraz marudzić, że się śmierdzi. Jeżeli zapach pozostaje na rękawiczkach to pół biedy, niestety zdarza się inaczej...

Wchodzi pani. Za panią, wciągany na smyczy pies typu mop. Shih-tzu albo inne Lhasa apso - nie pamiętam. Dopytuję co sprowadza. Pies wylizuje boki, jeździ tyłkiem po ziemi, strasznie przy tym piszcząc, właścicielka odrobaczyła, ale nic nie pomogło. Pies na stół, rękawiczki na dłonie, oglądamy. Dupa czerwona i wysadzona, z dwóch stron odbytu, niczym duże orzachy włoskie, widoczne pod skórą nabrzmiałe zatoki. Poślizg na palec, palec w tyłek. Jedna zatoka poszła gładko. Biorę się za drugą. Ściskam, gniotę, masuję. Dupa! Nie da rady. Pies spać i powtórką. Pod wpływem znieczulenia okolica odbytu uległa rozluźnieniu. Naciskam zatokę i PLASK! Strzał w dziesiątkę! Oko, policzek, szyja, fartuch, spodnie i buty. Wszystko spłynęło wydzieliną zapachową. Dobrze, że miałem zamknięte usta. Wniosek: opróżniając zatoki okołoodbytowe stawaj z boku, spoglądanie prosto w oko Saurona grozi zestrzeleniem.

III Muszyca

Jedną z najobrzydliwszych rzeczy jaką mogę sobie wyobrazić jest inwazja larw much. Jest to również zwiastun lata. Niestety latem nie ma tygodnia, żeby taki pacjent się nei trafił. Sprawa zaczyna się w uproszczeniu tak:
1. Robi się ciepło
2. Zwierzę ma ranę / zapalenie skóry / coś innego, co po czasie jedzie ropą
3. <bzzzzzz> przylatuje mucha >bzzzzzz>
4. Składa jaja <bzzzzzzzz> odlatuje <bzzzzz>
5. Za 3 dni mamy piękne tłuste larwy, które zjadają naszego ulubieńca żywcem <nom, nom, nom>
6. Zwierzę zaczyna się źle czuć, śmierdzieć, właściciel zauważa larwy <ajajajaj!>
7. Przybiega, że ratuj, że o zgrozo. Bo nie zauważyłem, że moje zwierz jest chore i teraz coś go zjada <nom, nom>
To w telegraficznym skrócie. Jeden taki pacjent strasznie zapadł mi w pamięć...

Było ciepłe lato, choć czasem padało, dużo wódy się... ekhem. Było ciepłe lato. Gdzieś na przełomie lipca i sierpnia. Wpada pan, że jego królik bardzo źle się NAGLE poczuł. Pierwsze co zwracało uwagę, to charakterystyczny smród rozpadającej się tkanki pomieszany z ropną nutką, dobywający się z transportera. Zaglądam do środka. Królik leżał z wyciągniętymi na bok tylnymi łapami, a tył jego ciała pokryty był czarna skorupą. Przy każdej próbie dotknięcia kręcił piruety i gryzł. Dostał w tyłek co nieco na uspokojenie. Po upływie kwadransa mogłem się bestią zająć. Zabrałem uszatego w odosobnienie, kładę na plecach i... zgroza, horror, przeraźliwy krzyk w tle i krakanie kruków. Strup pokrywający brzuch ruszał się, spod niego co i rusz wysuwały się małe, białe, tłuste larwy. Smród był przeraźliwy. No ale cóż. Odklejam strupa, pod spodem było tak ciasno, że poza robalami nie było widać tkanek. Po ściągnięciu intruzów okazało się, że skóra na brzuchu i udach nie istnieje, mięśnie są czarno-purpurową papką, rozpadającą się w palcach, a larwy wysypują się z odbytu i obu kanałów pachwinowych. Finał historii jest taki, że zwierzę zostało poddane eutanazji. Po otwarciu jamy brzusznej znalazłem larwy również w środku. Nie widziałem w życiu nic bardziej obrzydliwego.

IV Koci rzyg

Generalnie jestem dość odporny na obrzydliwości. Nie mam odruchu wymiotnego, nie mdleję i nie wpadam w histerię. Jedyną rzeczą, która sprawia, że mam ochotę puścić pawia są kocie bełty. Zwłaszcza takie po zeżarciu chwile wcześniej jedzenia typu saszetka z sosem. Fetor takiego wymiota jest dla mnie tak straszny, że mam ochotę dołożyć coś od siebie.

Przez te kilka lat pracy zostałem wielokrotnie obsrany, obsikany, obrzygany, wpadłem kilkukrotnie do gnojówy po łydki, dostałem oblepionym plackiem krowim ogonem w twarz, moi pacjenci gryzą, drapią i kopią. Nie, nie głaszczę szczeniaczków cały dzień...


Komentarze

  1. Dowód na to, że jestem nienormalna - lubię muszycę i wyciąganie larw :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. No akurat praca weterynarza nie należy również do łatwych i wiem że trzeba iść najlepiej do niej z powołania. Ja o swojego psiaka również staram się bardzo dobrze dbać. Nawet ma on specjalne perfumy https://sklep.germapol.pl/pl/kosmetyki-rozne_perfumy dzięki którym oczywiście ładniej pachnie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz